Tygodnik "Wprost", Nr 900 (27 lutego 2000)
W ciągu ostatniego półrocza rządzący w Pekinie komuniści zepchnęli do podziemia prawie 200 milionów ludzi
Przywódca buntu został cesarzem. Zasiadł na tronie i zaczął myśleć, że przecież gdzieś w kraju ktoś organizuje inny bunt, który może go obalić. Wezwał więc mędrca taoistę, by zasięgnąć jego rady. Taoista powiedział: musisz sprowokować bunt i stłumić go, gdy jeszcze jest słaby. Ten właśnie scenariusz starej chińskiej przypowieści może być obecnie realizowany. W niedługim czasie można się spodziewać jakiegoś nowego Tiananmen, ale tym razem starannie sprowokowanego w dogodnym dla władz momencie.
Z Chin dochodzą coraz bardziej niepokojące informacje. Po delegalizacji związku Falun Gong, władze delegalizują i spychają do podziemia kolejne ruchy. Falun Gong liczy w samych Chinach 70 mln członków. Zdelegalizowany na przełomie stycznia i lutego ruch Zhong Gong (Związek Zdrowia i Mądrości) zrzesza 20-25 mln osób. Zakazany islam ma 30-40 mln wyznawców. Ostatnio napływają informacje o zamiarze "całkowitej likwidacji" podziemnego Kościoła katolickiego (ok. 8 mln wyznawców). Wcześniej zakazano działalności wielu mniejszym ruchom społecznym i religijnym. W ciągu ostatniego półrocza rządzący Chinami komuniści zepchnęli do podziemia prawie 200 mln ludzi. Bezmyślność? Nie sądzę. To raczej część dobrze przemyślanego diabolicznego planu.
Niezwykle drastyczne wyroki za ćwiczenie gimnastyki zdrowotnej qi gong z ostatnich dni (na przykład 18 lat więzienia), oprowadzanie członków Falun Gong z tablicami hańby na szyi, aresztowania księży, publiczne egzekucje islamistów w prowincji Xinjiang, nasilenie represji w Tybecie, osadzenie bez sądu, w trybie administracyjnym, tysięcy ludzi w obozach, masowe zwolnienia z pracy, napastliwa kampania propagandowa... Wszystko to musi szokować, jeśli zważymy, że nie chodzi o zwalczanie zaciekłych wrogów ustroju, lecz o represje wobec ruchów wyznaniowych i ludzi robiących to samo, co w Chinach robili niemal wszyscy od niepamiętnych czasów.
Wielokrotnie w historii Chin borykająca się z kłopotami władza prowokowała powstania i bunty, by osiągnąć dwa cele: wytłumaczyć niepowodzenia rebelią i sterroryzować społeczeństwo, krwawo tłumiąc bunt. Jak twierdził "wielki przewodniczący" Mao Zedong: "Co się straci na popularności, to się odzyska na strachu". Metoda prowokowania buntów i ich tłumienia, zanim nastroje buntownicze przybiorą taką siłę, że bunt mógłby zwyciężyć, jest w tym kraju znana od wieków. Obecnie na taki scenariusz wskazuje wiele przesłanek. Chiński cud gospodarczy wchodzi w końcową fazę - nie da się dłużej inwestować pieniędzy (głównie cudzych) wyłącznie w rentowną produkcję i unikać kosztownych własnych inwestycji w infrastrukturę. Kraj, w którym ciągle głównym środkiem transportu jest żegluga śródlądowa, musi się w końcu zainteresować rozwojem dróg i kolei, na co potrzeba (a raczej brakuje) około biliona dolarów.
Tempo wzrostu maleje, a apetyty konsumpcyjne są rozbudzone. "Utrzymanie ludzi przy stole" wkrótce może się okazać niemożliwe, zwłaszcza że coraz silniejsze są nadzieje na reformy polityczne, których ekipa Jang Zemina przeprowadzać nie zamierza. Tempo wzrostu PKB na poziomie 8-10 proc. rocznie można uzyskiwać w okresie odbudowy gospodarki po katastrofie, jaką było 30 lat rządów Mao Zedonga. Gdy jednak gospodarka zaczyna funkcjonować w miarę normalnie, trudno uzyskać wzrost wyższy niż 3-4 proc. rocznie i do takiego poziomu musi spaść obecne tempo rozwoju w najbliższych latach. A wówczas trzeba będzie zrezygnować z nadziei na dogonienie krajów wysoko rozwiniętych.
Władze delegalizują coraz więcej ludowych ruchów wymyśloną przez Hu Jintao metodą małych kroków. Najpierw zakazano ćwiczenia qi gong w odmianie Falun, później kilku wybranych odmian (Quo, Cibei, Puti), a wreszcie wszystkich. Następnym krokiem był zakaz "wszelkich praktyk i kultów religijnych". Potem zaczęto wymieniać zakazane ruchy po imieniu, w tym Pa Qua Chang (Pięść Ośmiu Trygramów). Chodzi o to, że nie jest to związek gimnastyki leczniczej, lecz bojowego kung-fu i zarazem sekta buddyjska głosząca nadejście Buddy matrei (Buddy nowych czasów). Po co prowokuje się konflikt z takim związkiem? Czy nie po to, by ktoś w końcu wyciągnął kałasznikowa? A po co delegalizuje się oficjalnie działający od lat, zarejestrowany, a nawet dotowany przez państwo związek Zhong Gong? Czy nie po to, by do podziemia zeszło kolejne 20 mln ludzi? Ale nikt nie jest tak głupi, by pomnażać szeregi swoich wrogów, nie mając w tym przewrotnego celu.
Totalitarne państwo jest bezradne wobec ruchów nie używających przemocy, ale bardzo dobrze sobie radzi z otwartym buntem. Państwo zawsze będzie miało więcej karabinów, nawet mając mniej argumentów. Zamiast walczyć z wielkimi triadami lub quanami (tajnymi stowarzyszeniami), takimi jak Związek Czerwonych Włóczni, lepiej znaleźć przeciwnika nie przygotowanego do walki ani pod względem organizacyjnym, ani ideologicznym. No i nie uzbrojonego. Ludzie ćwiczący qi gong i medytację są wprost idealnym przeciwnikiem.
Nawet jeśli zaprezentowana tu interpretacja zamiarów władz chińskich nie znajduje oficjalnego potwierdzenia, to jedno jest pewne: obserwujemy radykalny odwrót od liberalizacji politycznej i przywracanie twardego terroru. O nadziejach na demokratyzację Chin można na długo zapomnieć. Niepokoi jeszcze pytanie, czy Jiang Zemin, idąc śladem Jelcyna, nie zrobi z Tajwanu lub Xinjiangu chińskiej Czeczenii. Przykład Rosji pokazuje, że do osiągnięcia wewnętrznych celów samo prowadzenie wojny może być bardziej przydatne niż jej wygranie.
* * *
Zachęcamy do drukowania i rozpowszechniana wszystkich artykułów opublikowanych na Clearharmony, lecz prosimy o podanie źródła.