(C) AP
Trzynaście lat temu, 4 czerwca, na pekińskim placu Tienanmen wojsko brutalnie zdławiło demonstracje studentów, którzy domagali się demokratyzacji życia publicznego w Chinach. Dziś podobnymi metodami władze walczą z ruchem Falun Gong. Brutalności i bezwzględności chińskich służb bezpieczeństwa doświadczyła Polka Maria Salzman, zatrzymana 14 lutego 2002 roku w Pekinie za występowanie w obronie zakazanego związku.
W ubiegłym roku brałam udział w wielu demonstracjach w Europie, aby bronić Falun Gong przed represjami władz chińskich. Protesty te miały jednak niewielki oddźwięk, doszłam więc do wniosku, że potrzebna jest demonstracja w Chinach. Po powrocie z Europy do Stanów dowiedziałam się, że do Pekinu wybiera się grupa, która zamierza tam występować w obronie Falun Gong. Postanowiłam do niej dołączyć.
Do Chin przyleciałam sama, choć niektórzy przybyli w małych grupkach po dwie, trzy osoby. Byli to ludzie z USA, Kanady, Japonii, Niemiec, ze Szwecji i z innych krajów. Z Polaków byłam ja i Tomek Ozimek. Wyjazd utrzymywano w tajemnicy - ze względów bezpieczeństwa tylko dwie osoby znały wszystkie nazwiska, by w razie czego powiadomić ambasady. A jednak milicja chińska spodziewała się nas. Podejrzewamy, że mogły ją zawiadomić służby amerykańskie, ponieważ naszą demonstrację zaplanowaliśmy na dwa dni przed wizytą w Chinach prezydenta George'a W. Busha.
Pojechałam kilka dni wcześniej i zrobiłam objazd po pięciu miastach na południu Chin. Miałam sporo materiałów demaskujących fałsz propagandy rozpowszechnianej przez chińską telewizję. Były to płyty CD, broszury, ulotki. W tych ostatnich autorzy zadawali pytania, dlaczego niebezpieczne mają być takie zasady, jak prawda, miłosierdzie i tolerancja, a także starożytne ćwiczenia qi gong? (Qi gong ćwiczony jest w Chinach od około dwóch tysięcy lat, styl Falun od około 600 lat. Dotychczas nikt nie twierdził, że jest niebezpieczny - przyp. K.Ł.)
Rozdawałam te materiały na ulicy, w dworcowych poczekalniach. Nikt mi nie przeszkadzał. Milicji było wszędzie pełno, ale się mną nie interesowała. Ogromna większość Chińczyków reagowała bardzo przyjaźnie, wiele osób było wzruszonych. Prawie każdy ma w rodzinie czy wśród znajomych kogoś, kto jest prześladowany za Falun Gong. Wielkie wrażenie robiło na nich to, że ulotki rozdaje Europejka. Propaganda chińska twierdzi, że na Zachodzie ruch został zlikwidowany, a Chiny jak najszybciej muszą zrobić to samo.
(C) AGENCJA GAZETA
Maria Salzman jest jedną z czołowych aktywistek ruchu Falun Gong, obywatelką polską mieszkającą na stałe w USA. Uczy się języka chińskiego. Na co dzień prowadzi razem z mężem, amerykańskim psychologiem, małą prywatną firmę handlowo-usługową w Bostonie.
W Pekinie wylądowałam 13 lutego i pojechałam do hotelu "Peace". Wieczorem spotkałam się z kilkorgiem znajomych. Umówiliśmy się, że demonstrację zorganizujemy następnego dnia o drugiej po południu. Zamierzaliśmy rozstawić się w szeregu na placu Tienanmen od pomnika Bohaterów Rewolucji do masztu z flagą. Miało być ponad sto osób.
Następnego dnia wyszłam z hotelu około godziny dziesiątej, aby nie przechodzić przez miasto, gdy zostanie już obstawione. Chciałam pójść do muzeum w Zakazanym Mieście. Wielu turystów zachodnich było już wtedy przeszukiwanych na ulicach, ale mnie nikt nie zaczepił.
Kupiłam bilet do Zakazanego Miasta. Okazało się, że przed bramą prowadzącą na Tienanmen trzeba przejść przez bramkę z wykrywaczem metalu. Nie przewidziałam, że chińscy milicjanci będą sprawdzać nie tylko torebki, ale i kieszenie. Przy sobie miałam paczkę ulotek, której nie znaleźli. Zabrali mi jednak transparent, który w języku chińskim głosił, że nie może być pokoju bez prawdy, miłości i tolerancji i że nie może być sprawiedliwości, gdy prześladuje się dobrych ludzi. Z drugiej strony widniał napis, że ci, którzy biją i torturują, na całym świecie są uważani za kryminalistów, a ci, którzy łamią prawa człowieka, uznawani za winnych zbrodni przeciwko ludzkości.
Milicjanci zabrali mnie do małego biura tuż obok bramy. Spytałam, czy jestem aresztowana. Oznajmili, że nie. Zaczęłam się więc domagać, by mnie wypuścili. Na to brutalnie popchnęli mnie na krzesło. Zażądałam obecności kogoś z ambasady. Wyśmiali mnie. Powiedziałam, że chcę zadzwonić. Nie pozwolili. Zaczęłam im tłumaczyć, że to, co robią, jest niezgodne z prawem, bo nie popełniłam żadnego przestępstwa. Poza tym w Konstytucji Chin zapisane jest prawo do pokojowego apelowania do władz.
Zapakowali mnie do furgonetki. Pomyślałam, że muszę coś zrobić, bo wsadzą mnie do więzienia i mój przyjazd do Chin pójdzie na marne. Szybko wyjęłam więc ulotki i przez okno furgonetki rzuciłam je w tłum przed bramą Tienanmen.
Byłam zaskoczona reakcją milicjantów. Zatrzymali samochód i ze złością zaczęli się okładać pięściami. Chodziło pewnie o to, że żaden mnie nie dopilnował. Chwilę później kilku rzuciło się zbierać ulotki, a reszta do mnie. Jeden złapał mnie za rękę i robił mi "pokrzywkę", drugi próbował wyłamać nadgarstek, trzeci targał mnie za włosy, czwarty boleśnie przyciskał kolanami...
Zaciągnęli mnie na posterunek na placu Tienanmen. Pełniąca tam służbę Chinka bardzo dokładnie mnie zrewidowała. Milicjanci usiłowali zrobić mi zdjęcia jak do kartoteki policyjnej. Broniłam się, odkręcałam głowę. Tłumaczyłam, że nie złamałam żadnych przepisów i nie zgadzam się, by robili mi zdjęcia jak zbrodniarzowi. Brutalnie mnie szarpali, a potem zabrali do drugiego pomieszczenia i wszystko ze mnie ściągnęli. Zajęli się oglądaniem tego, co przy mnie znaleźli. Zabrali mi telefon, notatnik elektroniczny, aparat. Telefon oddali, bo był zakodowany i nie umieli go włączyć, ale notatnika i aparatu już nie odzyskałam.
Zaczęły się przesłuchania. Usiłowali mnie zastraszyć krzykiem i szarpaniem. Chcieli, żebym podała im nazwiska i adresy wszystkich ludzi, których znam w Chinach, poza Chinami, wszędzie. Gdy zorientowali się, że jestem Polką, wypytywali o znajomych w Polsce. Jeden z przesłuchujących mnie mężczyzn zdradził, że jest odpowiedzialny za sprawy zagraniczne. Powiedziałam mu: "Pan wie, że to, co się tutaj dzieje, jest niezgodne z jakimkolwiek prawem?". Próbowałam tłumaczyć, że wszyscy na świecie wiedzą o torturach i prześladowaniach w Chinach.
W końcu pojawili się oficerowie z Biura 610 (specjalny wydział policji politycznej do zwalczania Falun Gong, znany z wyjątkowej brutalności - przyp. K.Ł.). Mogą robić wszystko, są ponad prawem. W przejściu jeden z nich uderzył mnie pięścią w twarz i odezwał się: "Wcale cię nie uderzyłem". Oficerowie powiedzieli, że nie jesteśmy aresztowani, jesteśmy gośćmi. Zabrali nas do hotelu lotniskowego. Po kilku godzinach przesłuchania chwycili mnie za ręce i nogi, by przenieść do innego pomieszczenia, a przy okazji kopali po całym ciele. Nie byli zdenerwowani, agresywni. Dawali mi kopniaki jakby z obowiązku.
Podczas przewożenia z aresztu, w furgonetce, milicjant złapał mnie za ubranie pod szyją i tak okręcił je wkoło pięści, że zaczęłam się dusić. Jednocześnie kostki pięści wbił mi w brodę i ciągnął. Ponieważ przejście między siedzeniami było bardzo wąskie, uderzałam twarzą we wszystkie poręcze. Potem chciał mnie przeciągnąć twarzą po schodkach, ale się nie dałam. Tak go to zdenerwowało, że podniósł rękę, żeby mnie uderzyć, ale inni milicjanci go powstrzymali. Później dowiedziałam się, że inni zatrzymani "zaliczyli" twarzami wszystkie schodki i te od furgonetki, i te betonowe prowadzące do hotelu.
Zawlekli mnie do sali, gdzie było więcej milicjantów niż zatrzymanych. Wiele osób zatrzymano bez powodu, nikt ich nawet nie pytał, czy praktykowali Falun Gong. Wyciągnięto ich z hoteli, zgarnięto z ulicy, choć nie mieli przy sobie nic podejrzanego. Spotkałam Chinkę, obywatelkę USA, strasznie pobitą. Krew leciała jej z nosa i ust, miała opuchniętą twarz, porwane ubranie, rozbite okulary. Widziałam też ucznia szkoły średniej, który był tak pobity, że aż dostał drgawek.
Po jakimś czasie pojawili się milicjanci, którzy z grupy zatrzymanych próbowali kogoś wyciągnąć i zawlec na przesłuchanie. Nie chcieliśmy do tego dopuścić, więc próbowaliśmy trzymać się razem. Było deptanie, kopanie, bicie... Nad ranem do akcji przystąpiło chyba dziesięciu milicjantów na jednego zatrzymanego. Udało im się wyciągnąć młodego chłopaka. Podnosili go za ręce, nogi i włosy, a potem rzucali o podłogę. I tak wiele razy. Nawet się nie bronił, gdy ośmiu czy dziesięciu milicjantów skakało po nim i go kopało. Dopadli też drobną osiemnastoletnią dziewczynę ze Stanów. Staraliśmy się jej nie puścić. Złapał ją jednak potężnie zbudowany milicjant, kilku ciągnęło go za pas, a inni bili nas po rękach. I tak w kółko. Gdy już kogoś wyciągnęli, słychać było potworne krzyki i odgłosy bicia, wołania kobiet o pomoc.
Brutalność milicji przechodziła moje wyobrażenie. A przecież zdawałam sobie sprawę, że my jako cudzoziemcy i tak jesteśmy w lepszej sytuacji niż Chińczycy. Nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie. Byłam więziona trzydzieści godzin, a miałam wrażenie, jakby trwało to trzydzieści tygodni.
Domagaliśmy się kogokolwiek z jakiejkolwiek ambasady, żądaliśmy oficjalnego tłumacza... Czym bardziej się domagaliśmy, tym bardziej obrywaliśmy. Zapowiedzieliśmy, że dopóki nie pojawi się jakiś dyplomata, nie będziemy nic jeść ani pić. Chodziło też o bezpieczeństwo, bo nikt nie odważyłby się wyjść do toalety. Byliśmy strasznie zmęczeni. W końcu ogłosili, że zawiadomią ambasady, jak odlecimy z Chin.
Wsadzili nas w samolot do Kanady o szóstej wieczorem w piątek 15 lutego. Większość była bez butów, kurtek, mieliśmy podarte i zakrwawione ubrania, poobijane twarze. Chińscy milicjanci powiedzieli kapitanowi, że jesteśmy kryminalistami.
Przylecieliśmy do Vancouveru w Kanadzie. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w sali przylotów ujrzałam grupkę Chińczyków, których zapamiętałam z miejsca, gdzie nas przetrzymywano. Natychmiast powiedziałam o tym urzędniczce w biurze imigracyjnym. Dla bezpieczeństwa poproszono mnie do oddzielnego pomieszczenia, zrobiono zdjęcia siniaków i połączono telefonicznie z ambasadą polską. Konsul powiedział, że niewiele może zrobić, ale poradził, aby napisać do polskiego MSZ i ambasady w Nowym Jorku. Tomek Zimek, drugi zatrzymany w Pekinie obywatel polski, złożył dokumenty w MSZ w Warszawie. Powiedziano mu, że zostaną przesłane do ambasady w Pekinie, żeby sprawdzić, czy nasze relacje są prawdziwe.
Od kanadyjskich służb imigracyjnych dowiedziałam się, że wskazanych przeze mnie Chińczyków wzięto pod lupę. Już kilka dni wcześniej z Chin zaczęły przylatywać podejrzane grupy osób, które wizy dostały jednocześnie zaledwie parę dni temu. Teoretycznie wszyscy lecieli na tę samą aukcję, a nie wyglądali na ludzi, którzy interesują się sztuką. Za nami przylecieli z Chin prawdopodobnie agenci służb specjalnych. Boję się o swoją rodzinę w Stanach.
Spisał Krzysztof Łoziński
WALKA O PRAWA BEZ UŻYCIA PRZEMOCY
FALUN GONG jest jednym ze stylów tradycyjnej gimnastyki chińskiej qi gong. Przed zdelegalizowaniem przez władze praktykowało ten styl 70 milionów ludzi w Chinach i około 30 milionów poza tym krajem. Na praktykę Falun Gong składa się pięć zestawów spokojnych ćwiczeń opartych na trzech zasadach: zhen - prawda; shan - miłosierdzie; ren - tolerancja. Mimo brutalnych represji zwolennicy Falun Gong walczą o swoje prawa bez użycia przemocy. Falun Gong, wbrew propagandzie ChRL, nie jest sektą - nie ma świątyń, kapłanów, obrządku...
Według przedstawicieli ruchu od momentu jego delegalizacji w Chinach aresztowano co najmniej 200 tysięcy osób, co najmniej 370 zostało zakatowanych na śmierć, 100 tysięcy zesłanych do obozów pracy, a ponad tysiąc trafiło do szpitali psychiatrycznych. Miliony ludzi wyrzucono z pracy i z domów.
* * *
Zachęcamy do drukowania i rozpowszechniana wszystkich artykułów opublikowanych na Clearharmony, lecz prosimy o podanie źródła.